John Porter to muzyk, którego Polakom przedstawiać nie trzeba. Pochodzący z Walii kompozytor i tekściarz, mieszkający od 1976 roku w Polsce, właśnie tutaj rozpoczął swoją karierę muzyczną. Największym sukcesem komercyjnym okazała się współpraca z dawną wokalistą Varius Manx, Anitą Lipnicką. Dzięki temu Porter wypłynął na szerokie, radiowe wody. Owocem wspólnej pracy były trzy krążki, które osiągnęły ogromny sukces. Współpraca się zakończyła a Porter powrócił do tworzenia solowych kompozycji. Najnowszym wydawnictwem jest udany album „Honey Trap”, który w tej chwili muzyk promuje podczas tzw „solo acts”. Udało mu się również zawitać do Łukowa. Piątkowy, kwietniowy wieczór był doskonałą okazją do zapoznania się z największymi przebojami artysty.
Wcześniej wspomniany „solo act” to nic innego, jak kameralny występ artysty, jedynie w akompaniamencie gitary. W kilku momentach pojawiła się również harmonijka. Zawsze byłem zwolennikiem występów, gdzie pojawia się cały zespół i dzięki temu kompozycja jest pełna. Tutaj, oprócz kilku momentów, gdy Porter wyciągał gitarę elektryczną, absolutnie tego nie odczułem! Niesamowicie wyrazisty głos i emocje ciągnące się przez dwie godzinie spowodowały, że nie potrzebowałem innych muzyków, by wczuć się w klimat kompozycji. Kameralne, bardzo intymne spotkanie, przerodziło się w wulkan energii. Mieliśmy okazję posłuchać ballad, ale także dynamicznych numerów, które rozgrzewały skromną publikę do czerwoności.
Porter jest niezwykle miłym człowiekiem i pokazał to podczas występu. Często pozwalał sobie na luźne żarty, sympatycznie zapowiadał utwory, opowiadając ich historie, a nawet od czasu do czasu wchodził w ironiczną dyskusję ze słuchaczami. Tak kameralna atmosfera pozwoliła na lepszy kontakt z publiką. Jest to zawsze zresztą plus mniejszych występów.
Słow kilka dotyczących nagłośnienia. Wielu instrumentów do nagłośnienia nie było, jednakże dźwięk był czysty i wyraźny, więc klub Decybel jest zdecydowanie miejscem nadającym się na gitarowe koncerty.
Mniejsze koncerty zawsze mają w sobie pewnego rodzaju magię. Brakowało jedynie dymu ciągnącego się z cygar, który jeszcze bardziej podkreślałby bluesowy klimat. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mogli posłuchać wspaniałej muzyki Walijczyka na naszych teranach. Tym razem jednak z pełnym zespołem. Solówki na elektryku aż się prosiły o podkład perkusyjny i bas…
Leave a Reply